Myślę, że skoro styczeń wciąż trwa, spokojnie mogę zamieścić tu lekko spóźnione książkowe podsumowanie zeszłego roku. Na początku zaczęłam pisać, że 2017 nie należał do udanych. I jasne, początek roku był koszmarny, potem też spotkało mnie trochę zawodów i rozczarowań. Na każde jednak przypadało coś radosnego. Odzyskałam bliską przyjaciółkę, zawiązałam nowe przyjaźnie i znajomości, nie spędziłam świąt ani urodzin w szpitalu, poprawiły mi się relacje z ojcem oraz pojawiły się plany na trochę dalszą przyszłość, ale bardzo przez nas upragnioną. Powiedzmy więc, że spróbuję cieszyć się tylko tymi pozytywnościami, a nad resztą nie będę się roztkliwiać. Rok nie był zły i tyle.
Tak samo pod względem książkowym. Przeczytałam 42 pozycje, co uważam za naprawdę niezły wynik przy pracy i dwójce małych dzieci. Wprawdzie przy niektórych trochę ręka mi zadrżała, kiedy je zapisywałam – dotąd nie odnotowywałam komiksów ani jakichkolwiek albumów czy książek leksykonowych jako tych Przeczytanych. A tych było odpowiednio: 4 mangi, 4 leksykony (w tym jeden humorystyczny) oraz 2 książki dla dzieci, które były na tyle rozwinięte, żeby można było uznać je za pełnoprawne przeczytane także przeze mnie pozycje. To wciąż pozostawia 32 książki, co do których nie mam wątpliwości, a przy okazji daje mi do myślenia, że może czas porzucić te szufladki i liczyć wszystko, co czytam (a przynajmniej co pokazuje mi się na GoodReadsach). Było też kilka książek, których nie zmęczyłam, ale szczęśliwie większość wyrzuciłam już z pamięci.
Przeczytałam 10 książek non-fiction , w tym jedną dla dzieci (nie liczę tu leksykonów, które są oddzielną kategorią i głównie mają mi się przydać do pracy nad tajemnym projektem, chwilowo zawieszonym). Żadna jednak mnie nie powaliła na tyle, żebym pamiętała o niej długie lata po skończeniu, tak więc trochę ubogo pod tym względem. Jeśli chodzi o liczby, to pewnie nie czytałam więcej non-fiction w zeszłych latach, ale chyba były lepsze jakościowo, bo tym razem mocno zastanawiałam się, które wybrać jako najlepsze i nie bardzo wiedziałam. I to właśnie nie z powodu zachwytów, niestety. Przeczytałam 1 zbiór poezji, a właściwie maleńki zbiorek „Teaching My Mother How to Give Birth” Warsan Shire, co do którego miałam pozytywne, choć niekoniecznie bardzo gorące, uczucia.
15 książek zostało napisanych przez polskich autorów, tak więc to naprawdę niezły wynik. Tylko 10 książek przeczytałam po angielsku i aż się zdziwiłam, bo byłam pewna, że było ich jednak więcej, już mi się to wszystko zaczyna trochę zlewać. Czytanie w językach poza polskim i angielskim wciąż jest dla mnie nieosiągalne i raczej długo tak pozostanie, bo z francuskiego pamiętam już coraz mniej, a w żadnym innym języku (czyli mogłam brać pod uwagę jeszcze niemiecki, którego teoretycznie uczyłam się wiele lat) nigdy nie byłam w stanie czytać.
26 książek napisały kobiety, ale to nic nowego, że czytam więcej książek napisanych przez autorki, ponieważ zawsze tak było. Za to tylko 10 było napisanych przez autorów nie-białych, co w sumie nie będzie tak ciężkie do zmiany, kiedy wreszcie zacznę czytać więcej tego, co mam na półkach. I teraz chyba najbardziej wstydliwa statystyka: tylko 17 książek było moich w momencie ich czytania! Trzy zakupiłam już później. Natomiast tylko… 7 było moich przed 2017! Biorąc pod uwagę, ile swoich książek mam przeczytanych, to jest to wstyd i hańba, więc tu mam pole do zmiany.
I na koniec krótki ranking:
TOP 5 2017
1. „Dziecko wojny” (Girl at War) Sara Nović – książka, przy której płakałam i bałam się przyszłości, ale przeżyłam dodatkowo katharsis, a autorka pokazała, że pisząc samograja (przepraszam, za takie określenie, ale im więcej o tym myślę, to naprawdę ma tu rację bytu…) o wojnie i dzieciach można napisać też tak po prostu dobrą książkę. Nie opierającą się tylko na współczuciu czytelnika i jego szoku, ale świetną psychologicznie, niejednoznaczną pod pewnymi względami, a w dodatku dobrym językiem.
2. „In Other Lands” Sarah Rees Brennan – dawno tak strasznie nie emocjonowałam się czytając fantastykę. Jest zabawnie, jest uroczo, ale przede wszystkim strasznie mnie ta książka ruszyła pod względem pokazywania i mówienia o relacjach międzyludzkich, o relacjach na linii dzieci-rodzice, wreszcie dała mi najsłodszy romans tego roku, coś co te wszystkie popularne Dante i Arystotelesy (polskie „Inne zasady lata”) czy inne Simony i homosapiensy obiecywały i sromotnie poległy na pierwszym okrążeniu.
3. „Szóstka wron” (Six of Crows) Leigh Bardugo – nie myślałam, że tak się wciągnę! Okej, to nie jest powieść bez wad, ale jest taką przecudną rozrywką z bohaterami, których z miejsca pokochałam co do jednego i którzy wszyscy szybko powinni się znaleźć na oddziale psychiatrii. Autorka ciut za bardzo kocha zwroty akcji, żongluje kulturami w sposób, który można uznać za arogancki, ale w takim natężeniu jest po prostu uroczy i wreszcie głoszę i nie przestanę, że moim zdaniem napisała powieść dla dorosłych, którą następnie kazano jej przerobić na YA, co zrobiła jedynie zmieniając wiek bohaterów – przez co podawane tu liczby są absurdalne i nie mają zwyczajnie sensu. Ale tam!
4. „Inny kraj” (Another Country) James Baldwin – tłumaczenie było kiepściuchne (przestarzałe, ale i bez polotu większego niestety), ale sama powieść moim zdaniem powalająca – każdy jeden z wątków tam zawartych dałby radę samodzielnie, nic nie jest proste, nikt nie jest bez winy i nikt nie zasłużył na całkowite potępienie. Baldwin to moim zdaniem wielka literatura i mam nadzieję, że w Polsce na nowo go odkryją. Bo nie wiem, czy mam czekać, czy kupić sobie dzieła Baldwina w oryginale i nie musieć się na nic i na nikogo oglądać. Mocno mnie to kusi, muszę przyznać…
5. Królestwo kanciarzy (Crooked Kingdom) Leigh Bardugo – jednym słowem czysta radość trwa, a w dodatku dochodzą naprawdę dobre rozwiązania, udane romanse, od których wiele popularnych powieści mogłoby się uczyć i ogólnie super relacje między bohaterami. Kibicuję pani Bardugo bardzo i będę nadrabiać inne jej powieści (ponoć mniej udane, ale na półce już dzielnie czekają, bo te dwie naprawdę mnie podbiły).
Oraz kilka kategorii:
Najlepsze non-fiction: „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” Andrzej Stasiuk – to nie jest książka genialna, to nawet nie jest jakiś najlepszy Stasiuk. Ale coś w sobie ma, coś z niego zostaje, coś mi to daje, nawet jeśli chwilami drażni. Choć w sumie powinien też dostać jakiegoś pomidora za to, że mam wrażenie ugruntował ten trend, podążając za którym co drugi reportażysta próbuje pisać niezwykle poetycko, ale przy okazji być swojskim chłopakiem (płci obojga), co to zaklnie, wtrąci coś zupełnie nie na miejscu a i swoje w życiu przeszedł. Tylko, niech ktoś im to wreszcie powie, większość z nich nigdy Stasiukiem nie będzie i wychodzi im to najzwyczajniej w świecie żałośnie.
Najlepsze fantasy/sci-fi: „In Other Lands” Sarah Rees Brennan – jak wyżej.
Najlepsza bohaterka: Nina Zenik („Szóstka wron” Leigh Bardugo – ale i Inej mogłaby się tu znaleźć) – Nina jest po prostu rozkoszna, trochę jakby napisana na złość, trochę jak z przepisu na nowoczesną bohaterkę (mocno pulchna, biseksualna, ciesząca się sobą i swoją seksualnością, wiedząca czego i kogo chce i tak dalej), ale wszystko to wypada naturalnie, prawdziwie i wyzywam Was, żebyście nie zakochali się w Ninie czytając te książki!
Najlepszy bohater: Elliot („In Other Lands” Sarah Rees Brennan) – na początku myślałam, że się nie polubimy, że to kolejny z gatunku bohaterów komediowych (zjadliwy intelektualista, który przy tym ma być cute, czyli norma w połowie YA, dziękuję postoję), których średnio trawię, przy tym dość antypatyczny… Ale mogłam zajrzeć w jego głowę, zobaczyłam więcej siebie, niż było to przyjemne, wczułam się, pokochałam. Co innego było zrobić.
Najlepsza para: żeby nie spoilerować, ale to, co szczęśliwie dostajemy na koniec „In Other Lands” Sarah Rees Brennan. Słodkość, cudność, a kiedy weźmie się całość pod uwagę, to nagle okazuje się to wszystko głębsze, niż mogłoby się wydawać.
Największe rozczarowanie: „Mój brat i jego brat” (Min bror och hans bror) Håkan Lindquist – a co to był za koszmarek!!! Ileż ja się naszukałam tej książki, ile byłam gotowa na nią wydać będąc pewna, że to coś całkowicie dla mnie. Nie, nie, nie. Okropnie napisane, głupawe, czułostkowe, banalne, z kartonowymi postaciami, nic nowego, aż teraz jestem zirytowana, jak myślę o tej słabiźnie. Szkoda, ale przynajmniej nie poniosłam większych poza moralnymi strat czytając ten kiczyk.
W następnym odcinku nie wiadomo kiedy: postanowienia noworoczno-książkowe.
Share this: